środa, 27 stycznia 2010

Redefinicja grzechu

Kilka tygodni temu stanąłem przed nowym wyzwaniem. Zrozumiałem że ludzie nie rozumieją. A co za tym idzie, potrzebują zrozumieć. Dlaczego? Przede wszystkim – dla własnego dobra, bezpieczeństwa i spokoju. Dlaczego jeszcze? Bo Bóg chce aby zrozumieli. I dlaczego jeszcze? Dlatego że traktują Chrześcijan jak zacofanych bubków z klapkami na oczach. A więc czego nie rozumieją ludzie? Nie rozumieją czym jest grzech.

Strasznie lubią się tym bawić. Zwłaszcza ci, którym nie starcza sił albo odwagi by wierzyć. Krytykują chrześcijański kodeks postępowania i wydaje im się że nie robimy pewnych rzeczy bo boimy się Pana Boga. Najciekawszą skrajnością w jaka popadają jest ta, że z jednej strony mówią iż dekalog jest bez sensu, a z drugiej strony uwielbiają krytykować chrześcijan, którym ciężko się od przekraczania zasad powstrzymać. Powinni się cieszyć – przecież według ich filozofii, ci ludzie nie zrobili rzeczy bezsensownej.

Dlaczego tak trudno ludziom zrozumieć czemu nie robimy pewnych rzeczy, czemu trzymamy się zasad zawartych w dekalogu. Dlaczego po prostu staramy się nie grzeszyć. Odpowiedź jest prosta... nikt już nie widzi prawdziwego sensu słowa GRZECH. To ciut za stary termin. Ludzie go „nie czają”. Dlatego potrzebna jest nam re-definicja grzechu.

Jak jest powszechnie rozumiany grzech? Jako przekraczanie bożych przykazań. No i to jest całkiem dobra definicja. Tyle że mało kto zadaje sobie pytanie „czym są boże przykazania” a zamiast tego zadają pytanie „po co mam ich przestrzegać”. A to drugie pytanie ma tylko sens gdy znajdziemy odpowiedź na pierwsze. Czym więc one są? Wielu powiedziałoby że są „stertą żydowskiego i chrześcijańskiego widzimisię, które tylko ograniczają moja wolność”. Tacy ludzie zazwyczaj nie maja pojęcia czym jest wolność. Bo możliwość robienia tego co się chce to nic innego jak pozostawanie w niewoli własnego ego. A możliwość dokonania wyboru to tylko chwila, która może zadecydować o tym czy poczujesz się wolnym, czy nie.

Przykazania to nie widzimisię Pana Boga. To coś więcej. A prawdziwe znaczenie dekalogu można odnaleźć czytając Eklezjastes, Księgę Przysłów i Psalmy. Te księgi mówią o mądrości. O tym jak żyć mądrze... żyć tak aby niczego nie brakowało, mieć szczęśliwy dom i rodzinę. Mówią o prowadzeniu, trosce, roztropności... mówią jakich wyborów dokonywać w życiu aby to życie było pełne satysfakcji. I wiecie czego można się nauczyć z tych ksiąg? Tego że grzech ma jeden wspaniały synonim. Jest nim słowo „głupota”.

Powiedz mi że przestępstwo jest rozsądne. Albo cudzołóstwo. Albo kłamstwo. Która z tych rzeczy, gdy ją popełnisz nie zaowocuje z czasem przykrymi konsekwencjami? Może nie za pierwszym razem. Ale może za trzecim lub czwartym. Albo jeszcze później. Tak to jest z głupotą. Pozwolisz sobie na małą głupokę i nie zorientujesz się nawet a staniesz się wielkim głupcem! Twoje życie się poplącze, będziesz się borykał z policją, kochankami, alimentami, alkoholem i kto wie czym jeszcze. Ale to twój wybór.

Ja nie grzeszę nie dlatego że boję się Pana Boga. Bo gdyby to było tylko widzimisię to pewnie olałbym cały ten dekalog jak większość ludzi wokół. Ale dostrzegam w tym prawdziwy rozsądek, prawdziwą mądrość. Nie grzeszę bo nie jestem głupi. I nie chcę się stać głupcem.

czwartek, 21 stycznia 2010

Nawet śmierć ustąpi...

A teraz pogadajmy o miłości... Że co... że znowu? To ważny temat. Trzeba go na co dzień odświeżać, odnawiać. Tak aby mieć codziennie nowe spojrzenie na świat... spojrzenie które jednocześnie jest miłością i które szuka miłości.

Ktoś ostatnio zmarł... dwie osoby... ten post jest dedykowany trójce braci, którzy już dawno temu stracili ojca. A w ostatnich dniach przyjaciela i opiekuna w jednej osobie oraz mamę. Chłopaki nie płaczą... dobry żart... czasem trzeba.

Czasem trudno zrozumieć czym jest miłość. Mówimy o niej: zakochanie to miłość. Albo w ostatnim czasie: seks to miłość. To jest tak WIEEELKIE nieporozumienie... Nie zrozumiesz czym jest miłość gdy będziesz myślał takimi kategoriami. A miłość tak naprawdę to... to moc, która sprawia że czasem płaczemy. Nawet ci najtwardsi płaczą jeśli kochają. A gdy płaczemy, to przez te łzy potrafimy dostrzec że miłość jest w nas. Chociaż czasem ją tłumimy, mówimy sobie: miłość jest dla słabeuszy... ja nie kocham. Jeśli płaczesz to kochasz. To dobry wyznacznik chociaż może nie najprzyjemniejszy.

A co do śmierci... to z nią jest tak jakby ktoś zawiesił zasłonę. I wiesz że jeśli przejdziesz na tamtą stronę, to już nie wrócisz. Jak ktoś tam przejdzie to już go nie zobaczysz ani nie usłyszysz. Ale nie jest końcem. Za zasłoną coś jest! Inaczej musiałaby to być przepaść a nie zasłona. I nic się nie przedostanie przez tą zasłonę... ani w jedną ani w drugą stronę! Nic!

Tylko miłość. Tylko ona potrafi ją rozedrzeć! Przejść na drugą stronę przenosząc tam naszą tęsknotę, rodząc wiarę że tam jest już tylko lepiej... Więc kochajcie! Przedzierajcie się na tamtą stronę we łzach i tęsknocie i patrzcie jak miłość rośnie w was! Zrozumcie jak jest ważna i chłońcie ją! A potem, gdy odczujecie pocieszenie, zapamiętajcie tą miłość. I dajcie ją innym póki jesteście po tej stronie zasłony. Może waszym najbliższym... może jakimś nieznanym dzieciom, które codziennie wygrzebują ze śmietnika kubki z KFC na darmowy napój... może starszej pani, której jest teraz zimno (ciężką mamy zimę, prawda?) a wam się akurat ostało 50 zeta na kurtkę z secondhandu... nie bójcie się kochać...

Bo miłość się przedrze przez każdą zasłonę... nie tylko bólu, biedy czy samotności... ale nawet przez zasłonę śmierci.

Grzesiek, Piotrek, Paweł... trzymajcie się. Modle się za Was.





PS. I wybaczcie mi że tak późno napisałem tego posta. Miałem to zrobić dużo wcześniej... nie mam żadnego usprawiedliwienia dla siebie.

niedziela, 3 stycznia 2010

Sylwester z ogniem w kominku i wodospadem w sercu

Płomienie w kominku zawsze mnie uspokajały. I chociaż nie mam u siebie w domu kominka, marzę że będę go miał w przyszłości. Że będę mógł godzinami wpatrywać się w jego płomienie i chwytać inspirację do życia. Dokładnie taką jak w sylwestra i nowy rok.

Naprawdę poczułem się jak nowo narodzony. Spędziłem dwa dni w niewielkim domku, razem z dwójką przyjaciół i moją ukochaną. Czas nam minął na witaniu nowego roku, jedzeniu śniadań o 13:00, graniu w Agricole, stukaniu na PS2 w różne gry. Słowem: relaks. A w międzyczasie były spotkania noworoczne i rozmowy. Z ludźmi i Bogiem.

Baptyści mają swoistego rodzaju zboczenie na punkcie ewangelizacji za pomocą fragmentu z 3 rozdziału ewangelii Jana. Fragmentu o nowym narodzeniu. W swoim kościele słyszałem to tak wiele razy... A jednak w ostatnich dniach te słowa odświeżyły i uspokoiły moją wiarę. Usłyszałem je w Jezus Jest Panem – charyzmatycznym kościele spotykającym się w centrum Warszawy. Usłyszałem je nie od pastora (ten tylko wyzwalał rzeki:P – wtajemniczeni wiedza o co chodzi), lecz od jego bezpośredniego przełożonego. Mojego zresztą też...

Każdy człowiek musi narodzić się dwa razy. Za pierwszym razem rodzi się do życia w ciele. Za drugim, do życia w duchu. Dla niektórych jest to nie do pojęcia. Ale Bóg właśnie taką drogę dla nas wybrał. Gdy już odkryjesz że oddychasz, czujesz głód i chłód, dostrzegasz barwy i ludzi... wtedy wydaje ci się że już wiesz wszystko o życiu. Ale życie zaczyna się dopiero gdy pozwolisz aby bicie twojego serca było rytmem dla symfonii duchowego życia, a nie melodią samą w sobie. Zrozumiałem to na nowo gdy zdałem sobie sprawę z tego że zaśmieciłem swoje życie duchowe zbyt dużą liczbą cielesnych narkotyków. Człowiek mało myśli o swoim duchu gdy wokół siebie ma wystarczająco dużo „rozpraszaczy”. Rozpraszacze są niesamowitym wynalazkiem. Przecież wszystko może być ważniejsze niż spotkanie z Bogiem, karmienie swojego ducha Słowem, modlitwa za przyjaciół czy za siebie. A prawda jest taka, że nic nas w tym życiu nie minie. Doczekamy się wszystkiego, co Bóg nam zaplanował. Bóg wie czego na trzeba – jedzenia, przyjaciół, ukochanej osoby, zasobów takich jak komputer, auto, pieniądze. Dla człowieka powinno być najważniejsze skupienie się na Bogu, na Jego planach, na żywieniu swojego ducha (który „umrze” jeśli zostawimy go bez opieki). Reszta przyjdzie sama. Z Jego inicjatywy. Tyle że w swoim czasie.

Patrząc na życie ludzi, którzy pozamykali się w swoich luksusowych klatkach i gonią za każdą potrzebą ciała, robi się przykro. Oszukani przez własne zmysły, niezdolni aby wytworzyć duchową percepcję. To wcale nie jest życie. Ono powinno być jak wodospad. Pełne świeżości wynikającej ze zdrowej relacji ze Stwórcą, ze zdrowia duchowego. Spontaniczne, chaotyczne ale zawsze z happy endem... bo w końcu pełne Jego mądrości, unikania zła i głupoty. Wodospad nie tylko jest symbolem świeżości, spontaniczności, ducha i piękna. Wodospad niesie hektolitry wody. A woda, wszędzie gdzie popłynie, niesie życie.

W tym nowym roku życzę wszystkim moim czytelnikom spełnienia marzeń... tych w Panu. Osiągnięcia wyżyn duchowego życia. A tym z was, którzy nie wierzą, życzę abyście narodzili się po raz drugi.